Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzieć ich twarzy. Noel pierwsza odzyskała mowę; z jej drżących warg wybiegły słowa, delikatne, jak zazwyczaj:
— Pisz do mnie ile tylko będziesz mógł, Cyrylu. Zaciągnę się zaraz jako pielęgniarka. A kiedy dostaniesz pierwszy urlop, przyjadę do ciebie — nie zapominaj o tem!
— Zapomnieć! Posuń się trochę wtył, kochanie. Tu nas nie mogą zobaczyć. Pocałuj mnie! — Posunęła się wtył, podniosła twarz ku niemu tak, że nie musiał się nachylać i położyła wargi na jego ustach. Potem, czując, że jest bliska omdlenia i że może spaść pomiędzy konewki, cofnęła usta i podsunęła czoło pod jego wargi. Szepnął:
— Czy poszło wszystko gładko, kiedyś wczoraj wróciła?
— Tak; pożegnałam ich w twojem imieniu.
— Oh, Noel. Tak się bałem — nie powinienem był
— nie powinienem...
— Tak, tak; nic nie może mi cię teraz zabrać.
— Jesteś doprawdy dzielna, dzielniejsza ode mnie.
Rozległ się przeciągły gwizd. Morland chwycił ją konwulsyjnie za rękę:
— Żegnaj, moja mała żoneczko! Nie martw się. Żegnaj! Muszę iść. Niech cię Bóg ma w swej opiece, Noel!
— Kocham cię!
Patrzyli na siebie jeszcze przez chwilę, potem wysunęła rękę z jego dłoni, stanęła w cieniu baniek, wyprostowana; odprowadziła go wzrokiem, aż znikł w pociągu.
Każde okno w wagonie zatłoczone było bronzowemi postaciami i czerwono-bronzowemi twarzami; ręce posyłały pozdrowienia w nieokreślonym kierunku, głosy nawoływały niewiadomo kogo, od czasu do czasu ktoś wołał: hurra! Jakiś żołnierz wychylił się daleko z okna i zaczął śpiewać: — If Auld Acquaintance. — Ale Noel