Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łym, lecz szybkim, jak myśl, pociągnął ręką po powierzchni pokładu, na którym były rozrzucone karty, i groźne „corpus delicti“ znikło w jego rękawie, jak senne marzenie.
Lecz równie błyskawicznym był czyn komendanta. Jednym, tygrysim zaiste skokiem bóg życia i śmierci załogi spadł zgóry w międzypokład tu wśród grających wybuchł, jak granat:
— W karty grrrrrrracie!? Nie wiecie, że nie wolno? Do paki wszyscy!
— Tu nie wszyscy grali, panie komendancie — odezwał się ktoś z tłumu patrzących.
— Nie wszyscy? — piorunował komendant — więc niech zaraz każdy z grających zamelduje, że grał. No, już! Żywo!
Z ciężkiem westchnieniem karciarze ustawili się w szereg przed komendantem. Brakowało tylko Żucińskiego.
Komendant ochłonął z pierwszego gniewu.
— Widzicie — odezwał się już spokojnie — jak to niedobrze grać w karty — do paki teraz pójdziecie. A w pace gorzej, jak na pokładzie, prawda, Pytek?
— Tak jest, panie komendancie! — odpowiedział z uśmiechem uczeń Pytek, stały lokator w areszcie.
— No, ot widzicie. A i wogóle niedobrze jest