Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

końskie, łomot kopyt i wrzaski kozackie. Wychodzę znowu na podwórze i myślę sobie, że widać essauł kazał wytoczyć jakieś ukryte beczki z samogonką i teraz, nietylko on, ale cała sotnia urżnięta w pień. Bo oto stoi na dziedzińcu kilkanaście ogierów, trzymanych przy pysku, w świetle pochodni. Bractwo to gryzie się nawzajem, kwiczy, rży i pierze kopytami.
— Iwanie Konstantynowiczu, czy to wszystko jeszcze z tej racji, że Italjańce zdradziły Austryjców?!
Esauł, czerwony jak piwonja, a chwiejący się jak płomień na wietrze, podchodzi uroczyście do mnie.
— Naplewať na Italjańców!... Wszystkie eto ogiery macie do wyboru, — wy, Jurij Francowicz, za waszą kobyłę. Wybierajcie dwa, wybierajcie, lubczyku, sześć, no! trastia waszu mordowała! Bierzcie wszystkie, jak tu stoją!
W ferworze pijackim byłby mi całe Imperium rosyjskie niewątpliwie ofiarował. Nie chcąc drażnić pijaka, mówię:
— Dziękuję wam z serca, Iwanie Konstantynowiczu! Teraz ciemno, dobrze nie widać. Połóżmy się spać, a jutro pogadamy.
Ale to „jutro“ przedstawiało mi się gorzej. Bydlę się uprze i w końcu wykradną mi moją klacz. Wolałbym, aby mi cały folwark puścili z dymem, niż to. Co robić? Dzień, dwa, tydzień, będę się wykręcał, ale w końcu kozaków mogą ruszyć