Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pamiętają, te popisy na Podolu PP. Kopczyńscy, Sochanikowie, Schätzlowie...
Raz po takim warjackim polowaniu w Borkach Wielkich, dostałem z domu telegram, że moja obecność jest konieczna tego samego dnia w domu. Nie wiele myśląc, kazałem siodłać i wyruszyłem w pięć koni o godzinie 5-ej popoł. — ja naturalnie na Izie. Kłus galop — kłus galop — a kilka razy tylko zsiadanie i prowadzenie koni przy pysku. Przerąbaliśmy prawie 80 kilometrów i nietylko, że o godzinie 10-ej wieczór stałem już przed gankiem w Strutynie, ale jeszcze ponadto na ostatnich 5 kilometrach, urządziłem wyścig. Prosta rzecz, że Iza zdystansowała towarzyszy — (dwa były wśród nich folbluty! — ) i przyszła sucha, świeża, zadowolona, pokryta pajęczyną własnych żył i babiego lata.
Ta wzorowa klacz, wielka dama, o sierści lśniącej, skórze cieńkiej jak atłas, była wysoce nerwowa i poza mną nieznosiła żadnego jeźdźca. Na fałszywy ruch łydką, na ciężką rękę reagowała dziko i z furją. Siadł na nią raz Witołd Górka, mój kolega, brat niefortunnego „pogromcy“ sieńkiewiczowskiego — i jeszcze się dobrze nie usadowił, a już Iza skoczyła w bok, wyprostowała się jak świeca i zwaliła go z siodła. W czasie inwazji rosyjskiej, podczas której zakwaterowana była u mnie sotnia kozaków dońskich, jeden z oficerów, okrzyczanych przez nich za znakomitość jeździecką, wybłagał u mnie przejażdżkę na