Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dem. Stały się one sławne — maszyny przedziwnej siły i wytrzymałości, ale zawsze tylko ja jeden dawałem sobie z nimi radę, bo o ile komuś przypadł w udziale los powożenia tymi lucyperami, długi czas rozkosz pamiętał. I tak np. dnia pewnego, mieliśmy się całą okolicą zjechać do sąsiada, p. Zientarskiego w Rabem, obok Ustrzyk Dolnych, na różne zawody hippiczne, jak Gymkhana, wyścig kłusaków, cross country itp. Musiałem jechać amerykańskimi kłusakami, więc Eleganty powierzyłem jednemu z najdłuższych ludzi w Polsce od czasów śp. Longinusa Podpipięty, memu przyjacielowi, dziś pułkownikowi w czynnej służbie, Włodzimierzowi Dembińskiemu.
Nie wątpiłem w jego kunszt furmański, niemniej pobłogosławiłem go w duchu i poleciłem mocom niebieskim, oraz, sicher ist sicher, staremu Jędrzejowi, który tylko jeden poza mną dawał sobie radę z Elegantami. W drodze, jadąc amerykanami, oglądałem się raz poraz. Widziałem w tumanach kurzu jakieś gesty, zgoła nie licujące z savoir vivrem furmańskiem i jeszcze mniej zgodne z savoir vivrem salonowem, słyszałem okrzyki i przekleństwa. Bóg z nim, z Longinusem!!
Dotarliśmy do celu, wyskakuję i czekam na Dembińskiego. Zajeżdża po chwili przed taras i — siedzi. Elegant klaszcze sobie z niewinną miną ogonem po pośladkach, a Włodek siedzi. Klnie