mi, pikowanemi i puchowemi, choćby to był lipiec i termometr wskazywał 40° powyżej zera.
Para przyjeżdżała unicestwiona, zlana potem i czerwona jak pomidor, nadrabiając jednakowoż miną i udając, że profuzję okryć wzięła za dobrą monetę. Można sobie wyobrazić co za rolę w tych miłych rodzinnych stosunkach odgrywała małpa — postrach wieczysty i zmora piekielna.
I byłaby zdaje się koniec położyła małpa nawet stosunkom rodzinnym najcieplejszym, przerzedziwszy poprzódy zastępy gości sierosławskich — gdyby wogóle wszystko się nie skończyło i Sierosław i ja i Pusek.
Pewnego dnia trzeba było odwieźć Puska do Ogrodu Zoologicznego do Poznania, na zawsze, i siebie też na zawsze, do dalekiej stolicy. Pusek był dla mnie po swojemu czuły i nigdy, nawet żartem, nie ugryzł ani nie podrapał, a nie czynił tego z respektu czy ze strachu — nikt nigdy mu nie imponował! — powodował się miłością, szorstką swoją, nieobliczalną miłością. Przyszedł jednak moment, kiedy mnie poważnie pokaleczył, aż do kości, głębokie rany czyniąc darte i żarte.
Właśnie w ów wspomniany dzień, kiedy go oddawałem Ogrodowi Zoologicznemu. Poczuł i zrozumiał, że dzieje się coś niesamowitego i że cze-