Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VIII. SPONIEWIERANI DYGNITARZE

Okropność!… Całe szczęście, że jeszcze rozmaitych wypadków natury politycznej nie przepisywano Puskowi, choć i figurom urzędowym potrafiła zalać sadła za skórę. Kiedy przyjechał raz pan Komornik, bryczką, interesów Kasy Chorych chcąc dochodzić, odjechał z niczem, bo Pusek siedział przed samym domem i co się komornik ruszył z bryczki, to małpus szczerzył zęby i takie grymasy stroił, że sam Napoleon by zrejterował. Panu Ministrowi Staniewiczowi także raz narobił rozmaitych brzydkich propozycji, w języku na szczęście przez pana ministra niezrozumiałym.
Goście, nim wyszli rano z pokoju, pytali trwożliwie, czy Pusek zamknięty, a kiedy raz w czasie mojej nieobecności, powiedziano, że małpus siedzi na dachu z brzytwą skradzioną w łapie, goście siedzieli pół dnia zamknięci na cztery spusty na piętrze, okna pozasłaniawszy i zabarykadowawszy drzwi komodami i szafami. Nigdy nie byłem tak entuzjastycznie witany w własnym domu, jak wtedy. Poprostu na rękach mnie własni goście nosili, ale o ile mnie pamięć nie myli, tej grupy ludzi nigdy już więcej Sierosław nie oglądał, oprócz jednego z nich, prezesa, który węzłów bliskiego, a fatalnego jak się okazało pokrewieństwa, nie mógł z racji małpy zrywać. Prezes — to była ofiara nad ofiary! Wszyscy się w domu cieszyli, kiedy przyjeżdżał, ale wszyscy się na niego sprzy-