Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł naprzeciw watahy kozaków orenburskich, zaczął się drapać na drzewo.
Zrobiła się cisza. Słychać było tylko sapanie bohatera i głośne, demonstracyjne westchnienia żałobnicy, matki Grachów, która oto syna dla dobra ludzkości (nie gardząc i napiwkiem) poświęciła. Syn znalazł się wreszcie u szczytu i sięgnął po groźnego zwierza. Po chwili dramatycznego napięcia, usłyszeliśmy wrzask chłopca i zobaczyli, jak małpus wielkim łukiem przeskoczył z kasztana na lipę.
— Czegoś puścił, wałkoniu jeden?!? — huknął ogrodnik.
— Po mordzie me dała… — buczał chłopak.
Noc zapadała. Musiałem wyjechać za interesami do Poznania, obiecałem więc tylko podwoić nagrodę za złapanie uciekiniera, przykazując, aby pozostawiono klatkę otwartą i zaopatrzoną w najwykwintniejsze małpie frykasy, na ogrodzie. Przy klatce niech ktoś sprytny dyżuruje, sznurek uwiązawszy do drzwiczek klatki. Koło południa otrzymuję w Poznaniu telefoniczny biuletyn:
— Małpus zgłodniał nad ranem i cichcem, oglądając się, wlazł do klatki, znęcony pękiem świeżych czereśni. Czatujący tylko na to ogrodniczek, schowany w krzakach, pociągnął za sznurek i zatrzasnął gwałtownie drzwiczki. Małpa była uwięziona — wiwat!!!
Żniwa mogły się rozpocząć na nowo, a ja pró-