Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.
Widok ten chwilę krzepi go i cieszy,
Zrywa się niby i, choć słabo, śpieszy, —
Chwieje się — plącze — i nakoniec pada.
»Leży i dyszy, z okiem już zmartwiałem,
Z stęgłem, bezwładnem, kurzącem się ciałem.[1]
Skończył już bieg swój, pierwszy i ostatni.
Dziwi je moja postać rozciągnięta
I krwawe, z koniem wiążące mię pęta,
Patrzą się, — stoją, — trwożnem mierzą okiem,[2]
Wietrzą — strachliwym przebiegają krokiem,
To wkońcu wielkiem oblatują kołem,
Aż wreszcie nagły na nie postrach pada:
Pędzą za jednym, jakby królem stada,
Który tak kruczą maścią lśni się cały,
Pienią się — chrapią — rżą — od trupa stronią,
Płoszą — pierzchają — i po lasach chronią.
»Sam odtąd, z wszelkiej nadziei wyzuty
Zostałem w stepie — do trupa przykuty.
Któremu wreszcie już ciężyć przestałem.
Długom się z wspólnych nam więzów wydzierał,
Teraz z nim leżał, — na zmarłym umierał.
Nigdym nie myślał, że w tak strasznej doli
Tak przez dzień cały z memi leżąc pęty,
Każdą godziną jak głazem ciśnięty,