Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Poco się zwykle zagranicę jeździ! Zobaczyć coś nowego, odświeżyć się...
Wzruszył ramionami.
— Nie wierzę w to! — odparł. — Kilkakrotnie byłem po wojnie zagranicą i powiem otwarcie, że nudziłem się śmiertelnie. Jeszcze jechać w jakiejś sprawie a przy sposobności coś nowego zobaczyć, rozumiem. Ale dla przyjemności naginać się do obcych upodobań, zwyczajów — nie chce mi się. Z prawdziwą radością wracałem do kraju.
— Ma pan poczęści słuszność! — zgodziła się pani Łucja. — To też ja nie wiem jeszcze...
Nie wyjawiając jej ostatecznego celu, wtajemniczał ją zwolna w „cuda swych dróg”. Pokazywał jej wzruszające, tkliwe piękno polskiego morza.
— Nie zdaje mi się, aby było efektowne! — mówiła pani Łucja. — Widział pan fjordy?
— Widziałem. Powiedzmy sobie otwarcie — to, co pani tu widzi, jest niczem, choćby w porównaniu z takim Złotym Rogiem władywostockim, uznanym zresztą za twardy, zimny i surowy w porównaniu z wybrzeżem japońskiem. Ogromne góry, z których widać naprawdę niezmierzony ocean, wyspy, ożywiony ruch w porcie, dżonki na morzu, bogactwo i rozmaitość ryb, ludzie z Północy, z Chin, z Tybetu, ze Sachalinu, barwna różnorodność...
— Widzi pan. A tu?
— Tu jest co innego. W ostatnich dniach dużo włóczyłem się po morzu. Wyjeżdżałem na Bałtyk z cezą na fląderki, byłem kilka razy na zatoce, chodziłem trochę i myślałem z całych sił. Widziałem piękno obcych mórz, starałem się przeniknąć, odgadnąć piękno naszego morza.
— Dla chcącego niema nic trudnego! — rzekła z uśmiechem warszawianka. — Wszystko można w siebie wmówić.
Pan Tomasz pokiwał głową pobłażliwie.

72