Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pólnie nosić na strąd, bo rybakom szkoda było czasu chodzić do domu. Kobiety narzekały, ale wychodząc na świat boży tylko po wodę, do kościoła i po piasek na strąd, nosiły chętnie, a oczy ich aż się śmiały do brzóz puszczających pąki, do jasnego nieba, złotego strądu, morza pawiowego i tych łososiowych łańcuchów ludzkich.
A choć już były łososie, nie odeszły bretlinżki i wbrew prawu, iż z nastaniem pory cieplejszej mają wyciągnąć na północ, siedziały wciąż w zatoce i koło Helu, i wbrew twierdzeniu uczonych, iż z wiosną chudną, były dorodne i bardzo tłuste... A teraz właśnie Bóg dał ich tyle, jak o to prosili rybacy, — nie za dużo, każdemu po trochę, tak, że priz był dobry i stały, dwadzieścia złotych od centnara. Ale mimo to, kiedy się pierwsze łososie pokazały i rybaków ogarnęła łososiowa gorączka, nikt nie chciał jechać za szprotami, bo co to za feszeraj w porównaniu z połowami łososiowemi! Nie chciał nikt jechać nawet wówczas, gdy Kułak obiecał odszkodowanie tym, którzy wrócili bez szprotów.
— To już nie rybacy, ale chamy, degeneraci! — wymyślał Kułak. — Poco im babrać się cały dzień z mancami na morzu, żeby zarobić czterdzieści złotych, kiedy tam mogą jednego dnia wyciągnąć laskornem cztery tysiące!
— Nie widzę w tem żadnego chamstwa! — zauważył Tomasz. — Każdy woli więcej, niż mniej.
Ale ten szał łososiowy nie trwał długo i rybacy, przekonawszy się, że priz na łososie spada, a zarobek z powodu wielkiej ilości członków w maszoperji jest niewielki, powrócili do szprotów, które też regularnie do wędzarń dostawiali. Teraz już było wszystko w porządku. Rybacy pracowali na strądzie i na morzu, bialki krzątały się w domach, dziewczęta wytykały w wędzarniach, wioska przez cały dzień prawie była jak wymarła.

272