Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do zatoki lód, tak iż manc nie było można zebrać, ale wkrótce potem pancerz lodowy popękał i opadł na dno, gdzie już został.
Mimo, że szproty, choć w niewielkich ilościach, były wciąż jeszcze, rybacy już zaczynali się oglądać za wiatrem łososiowym, a we wszystkich domach opatrywano „laskorny”, to jest wielkie niewody łososiowe.
Coraz silniej świeciło złote słoneczko, a wraz z niem pojaśniały też i twarze ludzkie. Znikła z nich szara troska zimowego przygnębienia, pojawił się dobry, pogodny uśmiech. W oczach odbijał się lazur nieba i morza.
Strąd był spracowany, wymięty, lecz morze straciło już swój zimny, stalowy blask i zaczęło wyrzucać na brzeg białe muszelki. Już trajkotały na niem motorówki, poszukające łososi.
Jednego dnia po południu Tomasz stał przed domem ze starym Pawłem. Dzień był chmurny, ale ciepły. Wtem na popielatem niebie pojawiły się lecące ku Helowi czarne punkty.
— Wrony! Wrony lecą! — rzekł dziwnym, jakimś rozrzewnionym głosem stary rybak. — Wiosna idzie!
— Przecie wrony były tu cały rok! — zauważył Tomasz.
— Ale to są wrony wędrowne, z kraju, z dalekich stron. Żołądki mają pełne ziarna... Bardzo dobre są. Strzelałem je kiedyś całe stada — a potem soliłem... Szmakę ma lepszą niż kaczka, jak kura albo gołąbek... Jo, jo, wrony lecą... Wiosna idzie...
Patrzył tedy Tomasz pierwszy raz w życiu na wrony, jako na kwatermistrzów wiosny — i z tęsknotą myślał o jaskółkach.
A potem rozgłośnie zaczęły w niebiosach dzwonić skowronki. A tuż poszybowały nad półwyspem wspaniałe orły wędrowne. Wielkie stada szpaków, które

268