Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Ryb niema!

Tomasz pisał szczerze, nie wspominał tylko o tem, że to oderwanie się od świata i ludzi kosztowało go bardzo wiele.
Z rybakami przestawać nie umiał, za wiele i za szczerze mówił, zapominając, iż prości ludzie nie mogą go zrozumieć. Obcowanie z Kułakiem wpływało na niego przygnębiająco. Sposób myślenia handlarza ryb był dla niego zbyt brutalny, a zimowe morze stało się złe, groźne i równocześnie jakby chore, cierpiące. Wiatr morski katował półwysep, wiatr południowy ziębił go — a to wszystko było dzikie, swą surowością, przysłaniającą niebo, zawsze chmurne, chmury zawsze czarne, świat bez słońca, nic, tylko ryk morza, wichru i lasu. W oberżach nie było czego szukać, nikt do nich nie zaglądał, Kułak nie wędził, ale korzystając z czasu, na wielki post zasolone wprzód szprotki marynował „po kaszubsku”.
— Robię ci to z bukietem dziewięciu korzeni! — chwalił się, przesypując różnemi wonnemi, korzennemi ingredjecencjami szprotki, pięknie ułożone w blaszanych puszkach, i zalewając je octem. — Robię, bo doch muszę coś robić, ale czy ta hołota na lądzie będzie to źreć? Co oni się znają na rybach, zwłaszcza na swoich! Daj im bukiet dziewięciu korzeni — nie poznają się. Masz — dostęp do morza! Raz zrobiłem świetną marynatę z brzon, to ją musiałem za bezcen do kryminałów dla więźniów oddać, bo się nikt na niej nie poznał.
Ryb nie było żadnych. Coś czasem wyskrobał ktoś na Helu. Pokazały się szproty w zatoce, ale wtedy zatoka jak na złość zamarzła. Rybacy próbowali wyrąbać baty z lądu i przepchnąć je dalej na zatokę, gdzie lodu nie było — napróżno, przestrzeń lodowa rozszerzała się coraz bardziej. Wtenczas część rybaków

241