Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak milczał. Jego wielkie, szafirowe oczy były pełne łez. Co miał mówić? Wszakże tatk sam widział, co on „uczynił”, na co zresztą sam niejednokrotnie patrzył.
— Uszyłem ci taką muckę, jakiej żaden król nie miał, a ty ją szczerzowi daleś zjeść? — krzyczał coraz głośniej rozgniewany Edward. — A co ty teraz na głowę obujesz? Zima już, będziesz teraz z bosą głową chodzil? Ja cię rozszarpio, ja cię zabijo!
Wygłaszając ten srogi monolog, Edward szukał gorączkowo lejpra, który tak rybakom, jak i marynarzom od wieków służy za narzędzie kary. Znalazłszy linę, nagle zmienił zdanie.
— Ja cię powieszo! — oświadczył dziecku.
Edward Kunsztowny był człowiekiem bardzo dobrym, ale nadzwyczajnie uczuciowym. Prawda, że widok poszarpanej przez psa czapki rozgniewał go, rozumiał jednak dobrze, iż to głupota dziecka. Z urazy do świata, z żalu do genjalnego szewieca i z gniewu postanowił chłopca ukarać, co zresztą było zupełnie słuszne, bo chłopak powinien za lekkomyślne zniszczenie drogocennej czapki ponieść karę, ale Edward karać nie lubiał, skutkiem czego konieczność karania doprowadzała go do wściekłości.
Tak też teraz zmuszony do ukarania synka coraz więcej rozjątrzał się i tracił panowanie nad sobą.
— Ty niczego nie uszanujesz! — krzyczał na chłopca. — Ty wszetko zmarnujesz! Ale ja cię tego oduczę! Ja cię tu na kawałki potargam! Ja cię zabijo!
Chłopak płakał, a stary, widząc to, sierdził się coraz więcej.
A wówczas starego porwała pasja, ta wściekła pasja rybacka, która jak „tamcza” nagle wszystko przesłania czarną mgłą.
— Ja cię powieszo! — krzyknął naraz, już nieprzytomny z gniewu. — Ja cię powieszo!

218