Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opór, przekorność i naraz zaweźmiesz się... Ostatecznie one wszystkie są takie same, krnąbrne, dzikie, skryte, chytre...
— Jak morze! — wtrącił Tomasz.
— Nonsens! Morze nie jest ani złe, ani dobre. To żywioł i nic więcej. Ale to jest morze plus człowiek. Ujemny wykładnik morza!
— Nie lubisz rybaków!
Kułak pomyślał i odpowiedział:
— Żebyś ty wiedział, jak ja tych ludzi kocham... i jak strasznie nienawidzę!
A potem dodał:
— A Zolojka wcale mi się nie podoba. Chodzi sztywno, jakby kij połknęła...
— Nieprawda! — zaprzeczył Tomasz — widziałem ją raz, na strądzie. Wyskakiwała z łódki... Skoczyła z burty na piasek, a fala za nią goniła... Zolojka, już w skoku, przechylona w tył, obejrzała się, aby zobaczyć, czy jej fala nie dogoni i w tem przegięciu się swem sama zupełnie była do fali podobna... Nieopisany wdzięk! Ruch, rysunek, linja tego smukłego dziewczęcia ciała, zwrot głowy... To byłaby dopiero „Fala” dla rzeźbiarza...
— Denega! — rzekł Kułak. — Jo! To może...

Koniec z genjalnym szewiecem.

Jak to dziewczyna przepowiedziała, przyszedł południowo-zachodni wiatr, wiatr wiejący od lądu, bezrybny, głodowy. I nietylko, że przyszedł, ale wogóle nie chciał odejść, a przytem było go tak dużo, iż ani nawet myśleć nie można było o wyjeździe na morze. Rybacy źli, podrażnieni, spali całemi dniami lub chodzili posępni, nie wiedząc, co ze sobą począć.
I w tej właśnie chwili gruchnęła po wsi wieść, iż szewiec, który przed kilku dniami wyjechał do Wejrowa — nie wrócił.

186