Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo rannym pociągiem towar ekspedjuję, więc włóczę się po nocy i niejedno widzę...
— Co ty opowiadasz! Przecież oni nie kradną. Nikt nigdy drzwi na klucz nie zamyka... Nieraz widziałem — w domu żywej duszy niema, a wszystko stoi otworem...
— Jo, jo, nie kradną w domach! — przyznał Kułak. — Ale wangorze, drzewo w lesie, niewody na morzu — to jo! I kłusownictwo, choć teraz już niema co strzelać, bo wszystko wystrzelali... Zresztą z Józkiem jest źle... Coś słyszałem...
Nagle trzasnął pięścią w stół...
— Psiakrew te szproty!
Weszła Zolojka.
Zostawiwszy korki w sieni, szła w grubych, wełnianych pończochach cicho, nieśmiało, jakby ociągając się.
Wzięła trochę rumu.
— Dla tatka? — spytał Kułak, który zawsze do wszystkiego się wtrącał.
— Nei, dla Józka! — odpowiedziała dziewczyna cichym lecz pewnym głosem, zwracając się ku niemu i śmiało patrząc mu w oczy. — Zaziębły jest. Groku chce.
— Wierzę! — roześmiał się Kułak. — Któż widział kąpać się w morzu w listopadzie i to w dodatku w nocy... A bretlindzi będą?
— Jak Bóg da! — rzekła, nie odwracając od niego wzroku.
— Zgrabna dziewczyna! — mruknął Tomasz.
— Jo, szykowna! Pamiętam ją, jak była jeszcze dzieckiem. Trzynaście lat miała — a teraz panna, tylko zamąż iść. A czemu nie przychodzisz do mnie na robotę? Dawniej przychodziłaś. Czterdzieści groszy na godzinę...
— Bretlingów niema — odpowiedziała Zolojka.
— Ja mam! I jutro będę miał i pojutrze!...

184