Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siemki ztyłu, z bryklami i stalówkami (Vivat semper wolny stan — jak śpiewają w „Strasznym Dworze“), jest w wolnym, wygodnym szlafroku, bez kapelusza, a tylko z parasolką w ręku. Jej ciemnoszafirowe oczy pełne są słońca, stały się koloru wody morskiej i uśmiechają się. Na ślicznych ustach, blado koralowych, widać też uśmieszek nieledwie dziewczęcy. O rękawiczkach mowy niema. Jedna tylko rzecz miejska: buciki. Mama musi chodzić w bucikach, bo nogi ma tak cienkie w kostce, że się pod nią wyginają, co bardzo boli. W ręce trzyma zawiniątko — kostjum kąpielowy. Znam ten kostjum — jest biały w czerwone paski, do czego „dochodzi“ marszczona czapka z żółtej ceraty czy czegoś podobnego. Szerokie bufiaste rękawy kostjumu z marszczonemi mankiecikami sięgają aż do przegubów, jeszcze szersze szarawary, również z falbankami, do połowy łydek, a cały kostjum jest tak obszerny, że możnaby z niego zrobić krynolinę. Ciekawy jestem, coby Mama powiedziała, gdyby zobaczyła dzisiejsze obcisłe, kuse i głęboko wycięte trykociki!
Ciocia Mania miała niemniej przyzwoity kostjum, tylko niebieski w białe paski, niewinnych, panieńskich kolorów.
Tak więc „suniemy“ do Wisły — nie za prędko, bo Mama jest trochę ociężała, a przytem ciekawie rozgląda się po gospodarstwie,