Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gach jego dziwny posmak czy zapach — metalu połączonego z wonią prochu.
Wieszam róg i ostrożnie zdejmuję kordelas. Powoli wyjmuję jasną, szeroką, ostrą klingę. Błysnęła cudnie w słońcu i światłości dnia. Oczu od niej oderwać nie mogę, palcem delikatnie wodzę po ostrzu, to znów chucham na klingę i ścieram z niej lekką mgiełkę rękawem długiej na wyrost nocnej koszuli. Wywijam kordelasem wojowniczo nad głową. Dla mnie to nie kordelas, lecz poprostu miecz. Tak, jak stoję na tej starej kanapie, w biednym pokoju przesyconym zapachem prochu, w tej swej nocnej koszuli, jestem niezwyciężonym rycerzem i całemu światu wygrażam swym błyszczącym mieczem.
W ciszy słychać jakieś głosy, stuk, skrzypienie drzwi. Spłoszony, drżącemi rękami wkładam kordelas do pochwy. W połowie zaciął mi się. Mocuję się z nim — i teraz ani naprzód, ani wtył. Stoję na tej swej otomanie, rycerz bez zmazy i trwogi, oniemiały z przerażenia. Co teraz będzie? Kordelas tak łatwo zawsze wychodził i wchodził do pochwy, a dziś, jak na złość, zaciął mi się. Takie to moje szczęście. Pierwszy dzień pobytu w Grobli, a już musiałem coś zmalować.
Powiesiłem kordelas tak, jak był, postanowiwszy sobie, w razie gdyby kto dziwną jego pozycję zauważył, poddać myśl, iż prawdo-