Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lilij cały lśniący od rosy porannej. Widok ten wprawił mnie w zachwyt, a był to może jeden z mych pierwszych prawdziwych zachwytów, który oderwawszy mnie od powszednich rzeczy ziemskich, otwierał mi wrota w inny świat.
Matka moja chodziła do seminarium, które wówczas było najwyższą szkołą dostępną dla panien. Prócz tego uczyła się grać na fortepianie w szkole pani Salomońskiej. Szkoła ta była pod protektoratem księżny Czartoryskiej, przyjaciółki Szopena, i w znakomity sposób przechowywała szopenowskie tradycje. Poza tem jednak, nie mówiąc oczywiście o teatrze i rzadkich balach, Matka moja żyła, wychowywała się i pracowała na „Folwarku“ który dla niej był prawdziwym folwarkiem, albowiem wyręczając swoją Matkę, obarczoną licznem potomstwem, musiała się zajmować gospodarstwem i ogrodem. Zatem była to znowu wieś, kury, kaczki, krowy, świeże powietrze, ziemia, kwiaty, zieleń, warzywa — słowem — przyroda. Jestem pewien, że w dusznem mieszkaniu w śródmieściu Matka nie byłaby szczęśliwa. Ten „Folwark“ między innemi sprawił, że Matka tak się do Krakowa przywiązała. Było to przecie wspomnienie wsi, znowu coś ze szczęśliwej, słonecznej krainy dzieciństwa.