Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedzieć. Niby to dla doglądania gospodarstwa — i pan Drożdż strasznie się go bał! — ale mnie się zdaje, że raczej dla wypoczynku. Otóż pewnego poranku dziadzio wstał, zaczął się golić i ni stąd ni zowąd zaciął się, bo mu strzelec brzytwę źle naostrzył. To dziadzia tak zirytowało, że zaklął i, jak piorunem rażony, zleciał z krzesła na ziemię — martwy.
Pamiętam jak przez mgłę: szary dzień, ołowiane chmury na niebie, wielki, słomą wyścielony wóz, a na nim czarna trumna. Pamiętam też pierwszy raz w swem życiu słyszane „Requiem“, śpiewane przez księży, prawdopodobnie sprowadzonych z Zabierzowa. Przypominam sobie też łopotanie czarnych żałobnych chorągwi kościelnych, spuszczoną budę powozową, a pod nią czerwoną z płaczu twarz Mamy.
Co było dalej?
Nie wiem. Zasnąłem. Była słota, jechaliśmy tak powoli... Po polu latały czarne wrony, przed nami łopotały czarne chorągwie...
Nic dalej nie wiem.
Ale pamiętam bajkę, którą mi dziadzio opowiadał, kiedy w słonecznym ogrodzie bawiłem się jego brelokiem z głową w rzymskim hełmie wyrytą w krwawniku, bajkę o głupim Grzesiu, który uganiał za zieloną muszką...