Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

la szukać nie potrzebował, bo miał znajomego.
Nareszcie o szarym świcie kilkuset kandydatów zgromadziło się w posępnych salach budynku egzaminacyjnego. Jeszcze słońce nie wzeszło, a już urzędnicy ogłaszają tematy, które kandydaci skrzętnie notują. Siedząc w kuczki przy niskich stolikach, zaczynają szybko malować tuszem trudne, ozdobne, skomplikowane charaktery — tłum czarno ubranych młodych mężczyzn o skupionych, strwożonych twarzach. Nikomu nie wolno ruszyć się z miejsca. W źle przewietrzanych, dusznych salach powietrze staje się coraz cięższe. Z twarzy piszących spływa pot, na policzki występują rumieńce, grzbiet boli. Ktoś, zapomniawszy się, wstał, aby wyprostować trochę zbolałe członki i przeciągnąć się. Naiwny jakiś chłopak wiejski — stoi i rozgląda się ciekawie. Szaleniec! Już go woła do siebie urzędnik i kazawszy mu położyć na stole otwartą dłoń, wymierza mu w nią sto silnych uderzeń trzciną i wyrzuca go za drzwi, wymyślając ostatniemi słowy. Za karę dwa lata będzie musiał nieborak czekać na możliwość składania egzaminu. Późnym rankiem urzędnicy odbierają od