dziny, które gotowały sobie obiad na ogniu, rozpalonym w środku łodzi na specjalnem płomienisku. To znów widać było skryte matami sampany malajskie, z pod których wyglądały czarnookie i brunatne twarze półnagich dzieci. Gdzie indziej widziało się na łodzi całe stosy zielonych bananów, albo też włochatych, brunatnych kokosów. Tuż wiózł Chińczyk piramidy żółtych cytryn, t. zw. pomolo, większych od głowy dziecka, a niewypowiedzianie miłych w smaku. Słyszało się najrozmaitsze dialekty wschodnie. Czuło się wstrętny odór bobowego oleju, jakiego kulisi chińscy najchętniej do swych potraw używają, widziało się nieustanną bieganinę i krzątaninę robotników żółtych i bronzowych z ciałami wysuszonemi przez słońce, przewiązanemu w biodrach niebieskiemi przepaskami i w niebieskich chustkach na głowie. Ludzie ci, jak gdyby z wody zrodzeni śmiało ślizgali się po krawędziach łodzi, przeskakiwali z jednej na drugą, lub przebiegali tam i napowrót po cienkich żerdziach, w przedziwny sposób utrzymując równowagę.
A dalej pokazał pan Ciliński Tadziowi świątynie chińskie.[1]
Był to przecudny budynek prawie cały z laki, ze złotemi literami nad głównem wejściem. Dach zrobiony z zielonej, żłobkowanej dachówki, a złocony pięknie na krawędziach, podgięty był w górę. Nad nim sterczał drugi, takiż sam dach z bokami jeszcze bardziej podgiętemi, a kształtem przypominający arkę Noego. Przed świątynią pełno było pięknych wazonów z porcelany chińskiej, różnobarwnej i cudnie polerowanej, zaś w wazonach rosły rzadkie, niewidziane kwiaty. Obu boków świątyni strzegły małe kapliczki trochę kształtem przypominające nasze kioski uliczne. Od strony podwórza, gdzie świątynia otoczona była murem, widać było pełzające po dachu prawie jak
- ↑ Z dalszej treści można wnosić, że chodziło raczej o jedną świątynię, a jeżeli tak, to mamy do czynienia z błędem w druku.