Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oni sami nic nie wiedzieli. Jak my się ich zaczęli wypytywać, co w kraju po czemu, jak na wsi, co się dzieje, nie wiedzieli nic.
— Pewnie, jeśli sekretarzem misji był malarz!
— Co? — zapytał, jakby nie rozumiejąc, Szczygieł.
— No, rząd wysłał na Daleki Wschód misję, która miała wycofać dywizję... Sekretarzem tej misji był malarz z Krakowa...
— A, to ja wiem! — uśmiechnął się Szczygieł. — To oni się nawet do Charbina bali jechać z Władywostoku. Japończycy chcieli im dać pluton piechoty dla bezpieczeństwa, ale oni zmiarkowali, że jak pojadą z eskortą, to może być jeszcze gorzej i pojechali do Charbina przez Pekin, przez terytorjum chińskie.
— Cóż dalej? — przerwał znów Zagórski.
— Więc my, słysząc, że w Polsce drogo, kupowali po drodze wszystko, co można było. Ja kupiłem sobie w Anglji materjału na ubranie, lichy a bardzo drogi. Za te pieniądze mógbym mieć tu trzy porządne ubrania. Wydali my po drodze wszystko, a gdyby my te pieniądze do kraju przywieźli — można było rodzinie pomóc. No i tak my przyjechali do tej Warszawy.
— Przyjmowali was? — spytał Zagórski i podniósłszy głowę spojrzał Szczygłowi w oczy.
Oczy Szczygła były zupełnie twarde, zimne, twarz spokojna jakimś urzędowym spokojem. Ale głos mu odrobinkę drżał.
— Ano — po tylu latach włóczęgi, niewoli, służby na Syberji przyjechaliśmy wreszcie do samej Warszawy. Eszelon przyszedł w nocy. Otoczyli nas