Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem weszła żona, donosząc, że w kuchni jest krawiec, Antoni Szczygieł, który się z nim koniecznie chce zobaczyć.
— Późno już — dodała, patrząc mu w oczy. — Dzieci śpiące, kolacja wnet.
— Antoni Szczygieł? — przypominał sobie Zagórski. — Krawiec? Nie pamiętam. Nie miałem do czynienia z żadnym krawcem, któryby się nazywał Antoni Szczygieł.
— On mówi, że cię zna bardzo dobrze, że służył razem z tobą gdzieś na Syberji. Ten, co to się niedawno ożenił z Wyrębianką.
— Ach, Antoś Szczygieł! — zawołał Zagórski. — Brat Szczygieł. Przypominam sobie, doskonale pamiętam, mały, smagły brunet. Prośże go, proś, to przecież kolega.
Do pokoju wszedł młody człowiek w wysokich butach, briczesach i kurtce cywilnej. Na pierwszy rzut oka można było poznać zdemobilizowanego żołnierza. Szczygieł był drobny, ale zgrabny, twarz miał inteligentną bujną, ciemną czuprynę, zaczesaną do góry, zmysłowe usta i ciemne, głębokie oczy.
Zagórski przywitał go jak brata, posadził koło siebie, przy biurku i zaczął wypytywać.
— Kiedyż brat wrócił?[1]
— A dopiero w jesieni wypuścili mnie z wojska!
— O, do djabła! W jesieni! A którędyż brat wrócił?

— Ja wróciłem z transportem przez Japonję, Singapore, Cejlon, Port-Said, Maltę, Anglję i Gdańsk.

  1. W dywizji syberyjskiej był zwyczaj, że żołnierze i oficerowie tytułowali się „brat“.