Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziekan zaczerwienił się z lekka, uśmiechnął się, jakby z pewnem zakłopotaniem i wypił. Jednakże nie uspokoił się jeszcze.
— Moi drodzy państwo! — perorował rozżalony. Co tu dużo gadać! Gorko się człowiekowi na duszy robi, jak na to wszystko patrzy! Jeździłem ja swego czasu do Ziemi Świętej, do Egiptu. Wiadoma rzecz: arabowie, murzyni, niby — kolorowi ludzie — to w naszych oczach dzikusy! Ale jakże szeroko otwarłby swą wiecznie zaspaną gębę z temi przekrwionemi od snu, zagapionemi oczami, nasz burmistrz, gdyby zobaczył, że te dzikusy kolorowe, półgoli kramarze wędrowni noszą w swych koszach małe baterje przenośne i wałęsają się, oświetleni rzęsiście lampkami żarowemi. Baciarze — w całem znaczeniu słowa jasno oświeceni. A cóż dopiero mówić o takich rzeczach, jak telefon!
— Tak, nie! — dodał od siebie dyrektor Pudłowicz. — Austrja podczas wojny zaprowadziła u nas połączenie telefoniczne, ale nasz rząd je zniósł.
— Otóż to! Otóż to! — mówił gorąco dziekan. — Za austrjackich czasów były tu latarnie, było oświetlenie, naftowe wprawdzie, ale było! Co dziś? Dlaczego dziś niema oświetlenia? Słupy po latarniach zostały — latarń niema! Możnaby pójść do burmistrza — powiedzieć — bo oni z pewnością w rubryce wydatków miejskich notują jakąś sumę przeznaczoną na oświetlenie miasta — te nieistniejące latarnie pochłaniają prawdopodobnie ogromną ilość nafty, znacznie większą niż przed wojną, ale żaden z nas tego nie zrobi.
— Tak, nie! — ożywił konwersację dyrektor Pudłowicz.