Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie może być! — woła dziekan zachwycony. — Znam Warszawę, ale i Paryż też znam. Byłem tam, jak jechałem z pielgrzymką do Lourdes.
— No, to ja księdzu dziekanowi mówię, że co się tyczy tempa, rytmu życia, jego bogactwa i rozmaitości Warszawa wcale tak bardzo za Paryżem w tyle nie jest. Ale i w innych miastach naszych ruch nadzwyczajny, nie do porównania z przedwojennym. Drożyzna, a ludzie się bawią, stać ich na wszystko! — Życie nad stan! A właściwie — cóż tu znowu jest tak bardzo nad stan! Że ktoś się chce dobrze ubrać, dobrze zjeść, że w wolnych chwilach chce się zabawić — to nie jest wcale nad stan, tak jest wszędzie. Inna rzecz, że nas, którzyśmy właściwie przed wojną trochę dziadowali, poniekąd to wszystko przeraża, Ale cóż? Skoro ludzie się bawią, widać stać ich na to, zarabiają. Wszędzie tłumy! Gdziekolwiek się wejdzie, ma się wrażenie, że jest zaciasno. Zaciasno w teatrach, cukierniach, kinach, kawiarniach, zaciasno w aulach uniwersyteckich, zaciasno na ulicy — wszędzie! Jest nas dużo, księże dziekanie, bardzo dużo!
— To znaczy, że pan pewnie długo tu nie popasie, ale po kilku miesiącach znowu ucieknie!
— Czy ja wiem! — odpowiedział Zagórski. — Życie w mieście jest dziś bardzo ciężkie.
— Nie rozumiem cię, Józieczku! — odezwała się pani Zagórska. — Niekonsekwentny jesteś. Opowiadasz, że ludzi w wielkich miastach na wszystko stać, że dużo zarabiają, a potem znów mówisz, że życie jest tam bardzo ciężkie.
— W mieście trzeba pracować do upadłego, a prawdę mówiąc, niewiele się za to ma.