Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj, Józieczku! — odezwała się, gdy po nowym kieliszku domowej wiśniówki sięgał po kanapkę z szynką i sardynką. — Słuchaj, Józieczku! — powtórzyła błagalnie. — A możebyśmy przecie tym razem wieprzka kupili?
Pochylił głowę nad stołem.
— To wielka oszczędność! — tłumaczyła mu. — Z porządnego wieprzka możemy mieć tłuszczu na pół roku, nie mówiąc o kiełbasach, szynce, wędzonce i tak dalej. Basiu, uważaj, bo obrus poplamisz! A pomyśl, ile wydajemy na słoninę, która w dodatku będzie coraz droższa.
Ten wieprzek, to było dawne marzenie pani Zagórskiej. W miasteczku prawie nie było domu, gdzieby nie karmiono świni, która na całą zimę dawała tłuszcz, a na uroczyste przyjęcia mięso i wędliny. W osobliwszą praktyczność tego zwyczaju Zagórski bardzo nie wierzył, ale, ostatecznie, taki był już zwyczaj i wątpliwości nie ulegało, że mieć wieprzka w domu byłoby dobrze. Niestety, nie była to rzecz łatwa do urzeczywistnienia. Zagórscy nieraz próbowali uciułać potrzebną sumę, zawsze jednak okazywało się, że w danej chwili, kiedy już mieli do kupna przystąpić, ceny nierogacizny poszły w górę. W tym pościgu za wieprzkiem stanowczo nie mieli szczęścia.
Zagórski zawahał się.
— A po ileż teraz sprzedają wieprze? — zapytał.
Żona podała mu cenę.
Uśmiechnął się gorzko.
— Połowa moich kapitałów! — rzekł. — Basia, nie samą kiełbasę! Z chlebusiem, z chlebusiem!