Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przestał się obcierać i stojąc tak nagi do pasa, z rozłożonym ręcznikiem w rękach, patrzył na nią przez chwilę.
— Posłuchaj. Mam umowę dość korzystną z Nowakiem i przywiozłem pieniędzy tyle, abyśmy mogli pół roku żyć spokojnie. Dopiero za pół roku dostanę nowe pieniądze. Z tego jednak, co ty mówisz, widzę, że to, co ja przywiozłem, może nam wystarczyć na cztery miesiące.
— Jakto na cztery miesiące? Musi wystarczyć na sześć! — zapewniała gorąco.
— Nie mów-że takich głupstw! — żachnął się. — Na grudzień pieniądze już wydałaś, więc muszę dać drugi raz, drzewa niema, też się musi dokupić, no więc?
— E, cztery miesiące, czasu dość, postaramy się, żeby nam wystarczyło! — mówiła, pomagając mu wdziać czystą koszulę. — Może ci Nowak da zaliczkę!
— To znaczy, że mam zjadać własną substancję?
Nie zrozumiała.
— W każdym razie — poco się gryść naprzód?
— Oczywiście! — przyznał jej słuszność.
— Zjesz teraz co, czy zaczekasz na obiad? Będzie wnet.
Skrzywił się.
— Nie. Jakże tak — wprost z wagonu i sani — na obiad! Nie mógłbym jeść. Trzeba wprzód coś małego.
— Skusiła mnie gorąca kiełbasa. Widziałam pełne miski gorącej, dymiącej kiełbasy — chłopi jedli z takim apetytem — zapachniała mi. Nie mo-