Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mienie, drzewa, płoty, nawet walące się — i trwały dalej.
Wypadkiem dnia był doroczny przyjazd fotografa. W miasteczku, do którego nie zaglądali nawet wędrowni fotografowie, fotografji bardzo potrzebowano. Ten i ów chciał się fotografować z rodziną, tamten — dla brata czy siostry w Ameryce, tamta pragnęła uwiecznić się w ślubnej sukni czy z narzeczonym, jeszcze inna obiecała fotografję narzeczonemu, służącemu w wojsku, to znowu ktoś wybierał się do Ameryki i chciał krewnym zostawić po sobie jakąś pamiątkę — dość na tem, że zgłaszających się było mnóstwo.
Przybycie fotografa obwieszczały afisze z szumną reklamą, oraz umieszczona obok drzwi apteki — fotograf zawsze zajeżdżał do pani aptekarzowej — skrzynka z różnemi fotografjami. Były to przeważnie raczej podobizny zmarłych w bolesnej męce konania nieboszczyków, niż fotografje, konterfekty ponurych matołków, nieudolne, wysmażone bohomazy, mające przedstawiać chóry prowincjonalne, rady gminne czy zebrania jubileuszowe — tak czarne, źle retuszowane i niezdarne, że w rezultacie przypominały grupy kryminalistów lub topielców, ale — innego fotografa nie było. W dodatku dzielny ten przemysłowiec rozporządzał tak olbrzymią dozą banalności, że najnaturalniejszy nawet ruch czy układ ciała potrafił zmienić w zatęchłą martwotę, oblaną niby twardym lukrem, sztywną obrzędowością i nadętą powagą. Krótko mówiąc: Idealny fotograf prowincjonalny.
Zdjęcia odbywały się na wielkiem, obwiedzionem murem, podwórzu w domu pani aptekarzowej.