Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co ja mam robić? Widzi brat, ja pracowałem w Morawskiej Ostrawie, w fabryce.
— Wiem.
— Cały tydzień pracowałem. W sobotę po południu wypłacano mi zarobek. Wtedy ja odkładałem to, co mi było potrzebne na życie, na wydatki, a reszte puszczałem. Ale jak? Już w sobote szło sie na piwo, na kolacje do restauracji. Lokal był duży, czysty, światło elektryczne albo gazowe, na stołach obrusy.
— W kratkę!
— W kratke nie w kratke, ale były obrusy! Człowiek przyszed, dał se porzondną, dużą wódkę, zjad porcję gulaszu albo paprykosz z knydlem, najad sie, a potem piwo... Dobre było piwo, tanie... To sie pogadało przy tem piwie z kolegami, zagrało sie w bilard, popiło sie dobrze i szło sie spać.
Antoś wyjął z kieszeni flaszczynę, łyknął zdrowo i opowiadał dalej:
— W niedziele rano człowiek się zbudził wyspany, umył sie porządnie, ubrał sie elegancko, napił sie kawy i szedł z babą do kościoła. Po kościele troche sie przejść i na drugie śniadanie: wódka, kiełbasa, wurszty na gorąco, szklanka piwa — potem znowu sie przejść i do restauracji — ale porządnej — na obiad: dobry rosół, wieprzowa z kapustą, legomina, piwa kilka bomb sie wypiło... Posiedział człowiek, przyjrzał sie ludziom, ze znajomymi pogadał... Po obiedzie szło sie spać... Po południu — do kina! Napatrzył sie człowiek różnym rzeczom, naśmiał sie... i jazda na kolację, na muzyke... Sala pełna, gorąco, żywo, ledwie sie miejsce znajdzie, ale zawsze sie znajdzie, znowu ten kieliszek wódki,