Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zadumał się ksiądz.
— Takie biedne życie! Gdyby ludzie wiedzieli! Gdyby mogli zrozumieć! Przecie właściwie to jest nic!
— To też właśnie! — szepnął głos. — Nic. A trzeba, żeby było coś.
Tak miło i cicho na cmentarzu. Wszędzie bujna trawa, zielona, wonna. W szafirowem powietrzu smętnie sterczą czarne, stożkowate tuje... O, gacki czarne latają dokoła kaplicy... Krzyże, krzyżyki... A jednak... W zimie zaczęto grzebać na dołączonym do cmentarza gruncie... Pierwszego pochowano aptekarza... Teraz dopiero maj, a ile to mogiłek przybyło... Jakaż to nikła rzecz — życie! Ludzie tłumami zstępują do grobów... Cudownie rozkwitła ta wiśnia... Co za masa kwiatów...
— A trzeba, żeby było coś! — powtórzył w duchu ksiądz dziekan, siadając na ławce. — Jednakże cudnie zakwitła ta wiśnia.
Uśmiechnął się gorzko.
Swego czasu całą aleję, od bramy cmentarnej aż do końca cmentarza wysadził młodemi wisienkami. Mogło to bardzo pięknie wyglądać, on zaś, dziekan, miał przez to na myśli pogodzenie śmierci z życiem. Niby — chciał dać zmarłym jakieś miłe towarzystwo. Postarał się o drzewka, kupił, zasadził. Gdzież się podziały? Zostało ich ledwo kilka. A reszta? Resztę rozkradziono; chłopcy powyrywali nocami drzewka na biczyska. Nawet cmentarne wiśnie rozkradli! Młoda wisienka na biczysko doskonała, rozumie się! To trzeba było Zagórskiemu powiedzieć. Bo tak, jak z temi wisienkami, jest ze wszystkiem!