Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniane garnki syczą ze złości, oburzają się i z głośnym brzękiem buntowniczo zrzucają na blachę pokrywki, ale w kuchni bezustannie trajkocą głosy rozgadanych kobiet, które, właśnie dlatego, iż pochodzą ze światów zupełnie odrębnych, mają mnóstwo spraw do omówienia i mnóstwo wspólnych interesów.
— Ależ ona tam długo siedzi! — pomyślał o żonie Zagórski.
Jeszczeby też! Wszak to ostatni jarmark przed świętami Bożego Narodzenia, jedyna sposobność zaopatrzenia się i uzupełnienia zapasów. W małem, daleko od kolei położonem miasteczku czasem nie można dostać najniezbędniejszych nawet towarów. Bezustanny wzrost cen, nie stojący w żadnym stosunku do zarobków, zmuszał[1] do większych zakupów, które nieraz pochłaniały ostatni grosz. Mąż, bojąc się zostać bez pieniędzy, daje je niechętnie i po długich walkach.
— Więc cóż będziemy jedli, jeśli dziś nie kupię jaj, grzybów, masła, sera? — woła ze łzami w oczach żona. — Z czegóż zrobię coś na święta? Wiesz sam, że bielizny nie mamy. Jeśli dziś płótna nie kupię, za trzy tygodnie będę musiała dać dwa razy tyle!

Przyparty do muru mąż daje pieniądze i gdy żona, zabrawszy z sobą służącą, umyka czemprędzej, aby się przypadkiem nie rozmyślił, on, posępny i strapiony, chodzi z kąta w kąt po domu i rad jest gościowi, z którym się może na frasunek wódki napić. A po kilku kieliszkach robi mu się jakoś weselej na duszy, życzliwem okiem patrzy na piętrzące

  1. Książka pisana 1922 roku podczas bezustannej „baisse'y“ marki polskiej.