Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziekan zastał Zagórskiego w ogródku, dyrygującego upinaniem na werandzie dzikiego wina, które, już zielone, spływało ku ziemi gęstemi, nierozczesanemi splotami. Pani Zagórska i Milcia upinały je według światłych wskazówek filologa.
— Najlepiej byłoby przyciąć trochę! — radził dziekan.
— O, zaraz przycinać! — oburzył się Zagórski.
— To samo ja mówię! — w trąciła pani Zagórska, schodząc ostrożnie z drabiny.
— Zaś ja mówię — nie przycinać, lecz poupinać odpowiednio, rozprowadzić na ściany, porozwieszać nad oknami...
— Wilgoć sprowadzi! — upominał ksiądz.
— Wszystko zawsze coś sprowadza! — mówił Zagórski. — Wino, zwłaszcza kwaśne, artretyzm, piwo otyłość i otłuszczenie serca, życie śmierć, dzikie wino wilgoć... Cóż robić? Trudno się z tego powodu wyrzekać wina, piwa, życia i dzikiego wina, które lubię... Służę księdzu dziekanowi...
Przeszli do rzekomego „salonu“.
Dziekan nie przyszedł z interesem, przyszedł tak sobie, po sąsiedzku, pogawędzić trochę.
Mówiło się o wiośnie, o życiu, o ludziach, o polityce, o położeniu wewnętrznem.
— A cóż reorganizacyjny komitet Sokoła? — spytał naraz ksiądz — Robicie co?
— Nic! — odpowiedział Zagórski.
— Pan się też zniechęcił?
— Nie mogłem się zniechęcić, bo wogóle żadnej roboty nie zaczynałem. Zależało mi tylko na tem, aby utrzymać grunt przy Sokole.
— A dalej?