Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo przecie — trzeba myśleć o przyszłości. Mam dzieci: Dobrze, że pracuję i żona pracuje, ale jak pójdę na emeryturę? Gdzież będę mieszkał?
— Rozumie się! — przyznał szczerze Zagórski.
Pudłowicz miał już plan domu. Przyniósł go, pokazał Zagórskiemu.
— Rozkład domu przypomina trochę pański dom, z tą różnicą —
Pokazał mu tę różnicę.
Zaś pani Pudłowiczowa przyniosła małą szkatułkę, w której przechowywała swe kosztowności.
— Jakby było potrzeba to się to wszystko sprzeda! — mówiła, ciesząc oczy blaskiem złota i kolorowych kamuszków. — Przecie taka perła też coś warta!
— Szafir bardzo piękny! — zauważył Zagórski. — Szafiry są dziś prawie na równi z brylantami!
— A ten naszyjnik bursztynowy to nic? — zawołała pani Pudłowiczowa.
Wtem służąca otworzyła drzwi i, mruknąwszy coś, przyzwała do siebie panią ruchem ręki.
Pani dyrektorowa podbiegła ku niej, coś poszeptały i zniknęły za drzwiami.
— Pomału, pomału będzie się to budować! — mówił Pudłowicz, nerwowo zerkając ku drzwiom. — Będziemy oszczędzali, ale tak, mrówczą pracą, wreszcie — pan wybaczy, na chwilę!
Zagórski zdziwił się, ale, naturalnie, wybaczył.
— Co się tu dzieje? — myślał, paląc papierosa i kołysząc się na bujaku. — Godzina dziesiąta, ludzie śpią, czem oni się tu tak denerwują?
Wrócił Pudłowicz wzruszony, rozrzewniony.