Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się pani nie poddaje! — krzepi pani Zagórska młodą kobietę.
— E! Przejdzie to, będzie znowu co innego! — wzdycha z gorzką bolesną rezygnacją pani Szczygłowa. — Takie już życie!
Któż tu może być najspokojniejszy w tem białem miasteczku, kto już niczego nie pragnie?
Gościńcem idzie panna Kazia z poczty, panienka dość świeża jeszcze, choć nie pierwszej już młodości i bardzo biedna. Właśnie biedni bardzo często są najcichsi i niczego się nie domagają. Panna Kazia pracuje na poczcie i utrzymuje z tego siebie i sparaliżowanego, głuchego ojca. Prawie nigdzie nie bywa, z nikim się nie widuje.
Pani Zagórska czyha na nią w ogrodzie.
— Dobry wieczór, panno Kaziu.
— Dobry wieczór pani.
Panna Kazia przystaje. Przez chwilę rozmawiają przez płot, potem w sadzie, na ławeczce, pod jabłonią.
Gasną zorze zachodnie, gwiazdy rozpalają się na pogodnem niebie wieczornem.
Panna Kazia opowiada, jak było dawniej, kiedy mamusia jeszcze żyła, tatuś był zdrów, a ona sama chodziła do gimnazjum. Było bardzo pięknie. I coby było, gdyby się to nie zmieniło. Widoki były bardzo piękne. Ten się starał, ów się kochał, tamten chciał się żenić. Więc byłoby też bardzo pięknie. To zaś, co jest, to tylko jakieś niezrozumiałe, niepojętne i smutne intermedjum między pięknem było a pięknem byłoby...
Nieregularna, ale miła, ożywiona twarz panny Kazi promienieje w zmierzchu bladem światłem;