Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez chwilę milczano.
Pierwszy odezwał się ksiądz:
— No, kiedy wybuchła Polska, wołano, ażeby bić Żydów, panów i księży.
— Jakich panów! — rzekł Ruszkiewicz. — Tu dworów prawie że niema, są tylko drobni ziemianie!
— Przez panów oni rozumieją inteligencję! — objaśnił Pudłowicz.
— Rzeź! — wtrącił Bruczkiewicz. — O rzezi mowy niema, ale gdyby im pozwolono porabować?
— Ciekawa rzecz! — odezwał się Zagórski. — Obawiacie się, panowie — w teorji! rozumiem! — rzezi, a przecie, prawdę mówiąc, wszyscy pochodzicie z ludu, w każdym razie nie ze szlachty. I cóż to wykopało taką przepaść między wami a nimi? Co sprawiło, że wy, choć dzieci ludu, jesteście niby jakimiś, nadającymi się pod nóż panami?
— Ja ludzi nie wyzyskiwałem! — oświadczył niespodziewanie Ruszkiewicz. — Jeśli wymagałem od nich dużo, to i sam pracowałem ciężko, kładłem się o jedenastej, a o czwartej wstawałem.
— Dla siebie! — podkreślił Zagórski. — Ale pańscy robotnicy dla biednego zarobku... I w rezultacie pan masz mająteczek, a oni, jak byli dziadami, tak i są...
— Co nas dzieli? — mówił dziekan. — Kultura! Mnie nazywają arystokratą — dlaczego? Bo lubię ładne rzeczy i ludzi dobrze wychowanych...
— Tak, nie, kultura szlachecka! — rzucił Pudłowicz.
Zagórski zaprzeczył.