Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a całej rodzinie za punkt zebrań. Zwykła podłoga z desek, nawet nie pokostowana i nosząca na sobie ślady podków koni kozackich, które tu czasu wielkiej wojny stały, pokryta była wielkim choć tanim, czerwono-żółtym dywanem, pociętemi resztkami chodników i małemi dywanikami. Fotele były stare i kulawe, kanapy wytarte i zniszczone, ściany pobielane, ale za to ze ścian patrzyło dużo obrazów, w jednym kącie stało wysokie łóżko, drzwi ujęte były portjerami, w oknach wisiały piękne, pożółkłe od starości firanki, przez które światło słoneczne sączyło się do pokoju łagodnie, wywołując jednocześnie na starym muślinie przejrzyste, jasne wzory. Nie było w tym pokoju nic kosztownego, ani rzucającego się w oczy, a jednak ustawienie sprzętów i różnych ozdobnych, pamiątkowych drobiazgów, czyniło go miłym i nadawało mu spokojny, pogodny charakter.
Kiedy Zagórski wszedł, światło słoneczne żółte, jakby bursztynowe, cedziło się cicho przez ażur firanek, a w starych, złotych ramach obrazów pełgały wesoło żywe iskierki. Błękit nieba, widziany stąd, miał stłumiony, seledynowy odcień gobelinu.
Tuż przy wysuniętej na środek pokoju otomanie, pokrytej ceglastym dywanem, wśród mnóstwa najrozmaitszych rupieci i szczątek zabawek, siedziały dwie małe dziewczynki — jedna ciemna szatynka, z twarzyczką matową, jak z kości słoniowej, druga malutka, złota blondynka o różowej buzi. Wśród kupy połamanych lalek, różnobarwnych szmatek, pudełek, jakichś kijków, deseczek, wśród całego tego świata, który starszym wydaje się kupką śmieci, dzieciom zaś królestwem skarbów, spokojnie spał mały,