Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tanio po zbankrutowanym szlachcicu kupił dworek wraz z przyległościami. Pracując pilnie w dalszym ciągu, majątek pomnażał, dochrapał się tego tam jakiegoś pensjonatu i stał się człowiekiem bogatym, poważnym i honorowanym.
— Cóż wy w nim tak nadzwyczajnego widzicie? — pytał Zagórski Pudłowicza.
— Mam dla niego szacunek za to, że tak sam przyszedł do majątku! — tłumaczył pan dyrektor. — Przytem to człowiek ideowy, chętnie popiera dobre interesy...
— Ależ to najlepsza lokata kapitału! — wykrzyknął Zagórski.
— Tak, nie, ja się z panem zgadzam, tylko że w dzisiejszych czasach to zjawisko rzadkie!
— Więc on wam łaskę robi, że na was zarabia?
Teraz ten Ruszkiewicz był jednym z tych, którzy mieli decydować o losach instytucji społecznej!
Pudłowicz przywitał się z nim i poprosił obu panów do klasy; żartując z właściwym sobie wdziękiem i salonowem namaszczeniem, zapalił wiszącą lampę i poczęstował gości papierosami. Ruszkiewicz, oczywiście, nie palił.
Zaczęli się schodzić zaproszeni. Bruczkiewicz w rajtuzach, z lisim uśmiechem pod sportową czapką, skrzywiony niechętnie i zakłopotany nieco burmistrz z dwoma potężnemi drabami, które usiadły cicho i skromnie w ciemnym kącie, stary Józefowicz, zasępiony, zacierający wielkie, czerwone, odmrożone ręce i mrugający powiekami, dziekan grzeczny i uśmiechnięty, lecz z uniesioną sceptycznie prawą brwią, podskakujący, jak wróbel, budowniczy Maślak, kilku miejscowych urzędników, zgaszonych i pokor-