Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzyżów, żydowskie płaskie płyty i wycięte z kamienia turbany z dziwnemi napisami na blaszanych tablicach. Ale i to zapadnie się w ziemię, rozsypie się zwietrzały kamień, a blaszane tablice z nazwiskami nieszczęsnych bohaterów pójdą na drzwiczki do pieców, przysłonią dziury w rozbitych oknach chłopskich chat lub zawisną na szyjach krów. Blacha droga, poco się ma marnować, szkodaby było.
— Kiedy tu te wojska szły — odezwał się Zagórski do woźnicy — zdawało się, że cały świat zaleją, że niema siły, coby im dała rady.... A teraz? Gdzie one są, te wojska? Myśmy wolni, a po nich tylko gnijące trupy po cmentarzach.
— Pan Bóg wszystkiemu da rady! — odpowiedział chłopak. — Ale mróz! Uszu już nie czuję.
— Ja też zmarzłem. Tu gdzieś musi być po drodze jakaś karczma!
— Kapliczki by nie było! — zażartował zuchwale chłopak. — Zaraz tu będzie chrześcijańska gospoda.
— To jedź prędzej, napijemy się wódki.
Nie weszli nawet do karczmy. Szynkarz wyniósł im na drogę kieliszki i flachę doborowej wiśniówki. Błysnął w słońcu rubinowy płyn, żywiej zaświeciły oczy, rozgrzała się krew.
— A teraz jedź bracie, bo mi się strasznie jeść chce!
Droga szła z góry na górę, z kopca na kopiec. Jak wygrywane na ksylofonie groteskowe melodje, dzwoniły głosy kobiet, niosące się bez wysiłku na większe nawet odległości. Słowa ślizgały się po śniegu i aż na gościniec wynosiły z dalekich chat ich drobne tajemnice. Niby dźwięczny głos trąbek rozlegało się donośne, czyste, zawsze wyzywające pianie kogutów.