Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałem pisać testament, ale — mam czas popołudniu.
— Chwała Bogu, że doktorowi przeszkodziłem! — zawołał Zagórski.
Wyszli.
— Co za cudny świat! — wykrzyknął półgłosem doktór, patrząc przed siebie napół zmrużonemi oczami.
— O tak, przecudowny! — powtórzył Zagórski, spoglądając w górę.
Niebo było jasne, modre, świecące jak błękitny jedwab, blednące w tonie ku brzegom, na horyzoncie, wspaniale ciemniejące ku zenitowi. Na tym błękicie namalowany był jasny, mroźny dzień. Jakiemi farbami? Srebrem głównie, bielą srebrzystą, bardzo jasnem złotem, lekkiemi, niebieskawemi cieniami i złoto-czerwonawym różem, niestałym, łatwo ulegającym przecieniowaniu, olimpijsko-promiennym a mieszającym się za lada tchnieniem.
— Doprawdy, świat wygląda, jakby był ustawiony z drobnych białych korali pod niebieskim kloszem! — zachwycał się Zagórski. — A drzewa, patrzcie, doktorze, drzewa są z białego puchu i białych, srebnych piórek.
— Dopiero w taki dzień — mówił doktor — widać całą, niezrównaną strzelistość, z jaką drzewa tryskają z ziemi. Drzewa, okryte liśćmi, są w rysunku przeważnie ciężkie, masa zieleni przytłacza je. A patrz pan, jaki one dziś mają pęd w górę.
— Co za rozkosz niesłychana odetchnąć tem powietrzem! — delektował się Zagórski, oddychając z lubością. — Podobnie słodkiego tchnienia bożego