Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cące srogie serce gulona, uderzały o czarne sklepienie nieba w kilku miejscach miasteczka naraz — i noc była nieraz późna, a kwiki te wciąż jeszcze nie ustawały. Napełniały się krwawe niecki kiszkami i marynowanem mięsem, ustawiano za oknami jędrne, płaskie salcesony, śpieszono do wędzarni z długiemi zwojami kiełbas, wieszano w śpiżarni długie połcie słoniny.
Oczywiście, w miarę, jak się święta zbliżały, ceny rosły. I to nie tylko ceny na towary, ale także na posługę. Rozrywano biedotę, żywiącą się codzienną, dorywczą posługą, jak rąbanie drzewa, noszenie wody, bielenie ścian i mycie podłóg, kuszono ich dobremi obiadami, słowem, starano się ich skaptować wszelkiemi możliwemi sposobami. Rozumie się, ci specjaliści natychmiast shardzieli i stali się nadzwyczaj wybrednymi.
Łatwo sobie wyobrazić nastrój w domach podczas tych gwałtownych przygotowań świątecznych i nic dziwnego, że mężczyźni chwytali flinty i uciekali w pole straszyć zające. To też całemi dniami rozlegała się dokoła miasta żywa strzelanina, jak gdyby tam walną bitwę toczono.
Ruch świąteczny na gościńcu był wprawdzie niezbyt żywy, ale charakterystyczny. Dziewczęta częściej niż zwykle skupiały się dokoła studni z wiadrami, raz dlatego, że wody trzeba było więcej niż kiedyindziej, powtóre, aby się dowiedzieć, co która z ich pań na święta piecze. Dreptały też żywo gospodynie, pożyczając sobie wzajemnie garnki, formy na babki i inne statki kucharskie. Jednego dnia chodził z opłatkami zakrystjan, drugiego zakonnik z klasztoru. Kręcił się między domami stary Ginda,