Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i szklanki. Ręce mu drżały, łzy miał w oczach. Czarny tłumok w czarnym zawoju wypuścił z żółtej przekrzywionej twarzy kilka krótkich serji żałosnych lamentów.
Zagórskiemu zrobiło się przykro.
— I o cóż się pan tak irytuje? — próbował pocieszać starego. — Cóż to znów za straszne przezwisko — majster Bobo?
— Majster Bobo to znaczy kominiarz, mój panie, kominiarz, rozumie pan?
— A pan był kominiarzem, czy co?
— Byłem, miałem zakład kominiarski na Podgórzu.
— No więc cóż z tego? Przecie to nie jest żadne hańbiące zajęcie!
— Ale ta złość, ta złość! Nie idzie o przezwisko, tylko o tę złość i o to, jak oni się cieszą, jak widzą, że człowieka zaboli. Jak chcą dokuczyć, byle czego się czepią. Paskudny naród! A ten ostatni, co o wódkę wołał, to parobek od Rogacza, niby zbzikowany. Rogacz go na mnie wysyła, że to niby warjata zamknąć nie można, rozumie pan, ale my to jeszcze zobaczymy!
Kiedy Zagórski wyszedł od Boba, gromadka chłopaczysków skradała się znów ku drzwiom szynku. Zagórski skręcił za róg i stanął, a gdy po chwili chłopcy, wrzeszcząc na całe gardło, rzucili się do ucieczki, wypadł na nich i sprawił wśród nich srogą rzeź.
— A swoją drogą przezwiska dobrane gienjalnie! — myślał, wracając do domu — Majster Bobo i ciocia Drypcia!

∗                              ∗