Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ktorem na rynek i tak go sklął, jak ostatniego psa! Do bicia się rwał. On paskarz, świnie do Czech i do Niemiec wywozi, jemu nikt nic nie zrobi. Pieniędzy ma, jak lodu, zdaje mu się, że całe miasto jego.
W tej chwili zajęczał przeraźliwie dzwonek, ktoś pchnął drzwiami, które się rozleciały i z brzękiem i hałasem uderzyły o ścianę, a młode głosy zaczęły wykrzykiwać jakieś dziwne słowa.
Zagórski spojrzał zdziwiony, staruszek zaś zerwał się i krzycząc głośno, pobiegł ku drzwiom:
— Wy paupry uprzykrzone, łajdusy, Antki, urwipołcie, wy smarkacze nieznośni, pójdziecie mi stąd!
— Majster Bobo! Majster Bobo! Majster Bobo! — wołały rozbawione pacholęce głosiki.
— Ja wam dam majstra Boba! — krzyczał staruszek, pieniąc się ze złości.
— Majster Bobo! Majster Bobo!
Zadudniały kroki uciekających.
Znowu zadźwięczał dzwonek drzwi, które stary z pasją zatrzasnął.
Człapiąc wydeptanemi pantoflami, wyłoniła się z mroku sąsiedniej izby jakaś postać w ciemnych szatach niewieścich, z głową, okutaną czarnym szalem włóczkowym, z pod którego wyglądała twarz żółta, przekrzywiona na bakier od różnych fluksji, z nosem jak zagaszajka i z miną niepocieszoną na wieki. Istota ta, widząc podrażnienie męża, zaczęła mruczeć, jak niedźwiedź; co mówiła, trudno było zrozumieć. Była to żona staruszka.
— Dobry wieczór pani! Jak się pani ma? — odezwał się na jej widok Zagórski.