Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szynków w mieście było dość i rozmaitych, zwłaszcza w rynku. Co do jakości trunków i szynkarskiej kultury, prym trzymała stara arendarska żydowska rodzina Huppertów, kiedyś nawet dość popularna w miasteczku; Huppertowa, stara, ociężała Żydówka, ze śladami niezwykłej piękności na twarzy, miewała kiedyś pono znakomite trunki w wielkim wyborze, niezłą kuchnię i co najważniejsze, umiała się dobrze obchodzić z piwem, tak, że nawet najwyżsi dostojnicy w miasteczku szynku jej nie omijali, ale od czasu „wybuchu Polski“, kiedy jej chłopi całe urządzenie zdemolowali, towar rozkradli a nawet o mało szynku nie spalili, wszystko się zmieniło. Miasteczko jakby straciło serce do Żydówki, goście szynk omijali a i stara Huppertowa, zniechęcona i dotknięta do żywego, nie dbała o interes tak jak dawniej. Piwo było tam wciąż jeszcze znośne, ale atmosfera przykra i ponura. Zachodzili do Huppertowej tłumnie w czasie jarmarku chłopi, także ludzie z miasteczka brali od niej spirytus, wiedząc, że jest najczystszy, ale nie chodzili już do niej nie tylko z jakiejś niewytłumaczonej niechęci, lecz stosownie do nowego powojennego zwyczaju picia wódki w domu, w samotności, tak, aby nikt nic nie widział i nie wiedział.
Był drugi szynk, niby renomowany, również w rynku, założony przez burmistrza i w którym zgromadzali się guloni. W lokalu ciasnym, ciemnym, źle opalanym, brudnym, znajdowało się zaledwo parę stołów, za któremi na kiwających się ławach siedzieli goście, zabawiający się przy świetle łojówki, wetkniętej w szyjkę butelki a umieszczonej wysoko na szafie. W głębi, w ciasnem przejściu do ciemnej