Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czalni książek niema, z miasta książek też nie sprowadzisz, bo na prowincję nie wysyłają — więc co robić? O wyjazdach ani mowy, nawet na prenumeratę pism nie stać! Człowiek w tem wszystkiem kapcanieje, dusi się, ginie! To nie jest przecież życie!
Zagórski słuchał w milczeniu, bezmyślnie układając karty.
Tak, tak, to była istotna prawda, tak rzeczy stały, takiemi czarnemi a nie różowemi barwami należało je malować. Wyzysk, paskarstwo, chciwość, ciemnota, brak kultury, samolubstwo i zawiść.
Poczerwieniał że wstydu.
Zaczął szybko w głębi duszy szukać jakichś argumentów — napróżno.
Mącił mu myśli wicher, który wył za oknami, jak wzburzone morze.
Ułożył karty, posiedział jeszcze chwilę, a potem rzekł:
— Chodźmy spać.
Pani Zagórska obtarła łzy, wstała i wziąwszy lampę, zaczęła obchodzić dom, sprawdzając, czy wszystko pozamykane i na swojem miejscu.

∗                              ∗

Przez dłuższy czas było ciemno, ponuro, zimno, śnieg spadł, potem stopniał, błoto zrobiło się niemożliwe, niebo było stale zachmurzone, ludzie — zgryźliwi i bez humoru.
Zdawało się, że to już musi być tak.