Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie może być! — uśmiechnęła się gorzko pani Zagórska. — A toż gospodyni mleko świniom raczej wyleje, a nie sprzeda po cenie, która się jej nie podoba. Ty lubisz jajecznicę na śniadanie — idź, spróbuj kupić jaja. Pełno kur w miasteczku, a nie sprzeda ci nikt ani jednego jajka — chyba żyd. Co się dzieje z mięsem? Rzadko kiedy możesz coś dostać. Jaja skupuje spółka jajczarska, żyto skupuje burmistrz, świnie wywożą rzeźnicy, wszyscy wszystko wywożą, a nie przywiezie nikt nic. Bogu dzięki, tego roku jest nafta, a pamiętasz, jakeśmy zeszłego roku biedowali? Idź, poszukaj jakich kasz, sera, grzybów suszonych, makaronu, choćby musztardy — cóż ja ci, człowieku, dam zjeść? Kluski ze słoniną? A toż nawet słoninę czasem chowają, gdy ma podrożeć. Proszek do zębów mi wyszedł — byłam w aptece — pomyśl, proszku do zębów dostać nie można. Niema!
Pani Zagórska mówiła już przez łzy.
— I co mi z tego, że mi dajesz na dom, kiedy ja za te pieniądze niczego dostać nie mogę? Kazać sobie przysłać pocztą — połowę rzeczy w drodze rozkradną, albo też przyślą Bóg wie co. A jeździć do miasta i robić większe zapasy, na to trzeba większych pieniędzy, których nie mamy. A tu są ludzie nieuczynni, niechętni i nieżyczliwi. Nie zrobią ci nic, bo choć tu dom masz, uważają cię za przybłędę. Nie jesteś gulonem. Przecież panią Mandlową, która tu od trzydziestu lat już mieszka, zwymyślali niedawno od przybłędów. Każde twoje niepowodzenie ich cieszy, czyhają na twoje nieszczęście.
— Jest przecież kooperatywa.