Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przedsionkiem jego domu, bramą, za którą zaczynał się jakiś odrębny świat, niby mały, zacofany i napół dziki, a przecie po swojemu pełen życia, różnobarwny, uzasadniony do najmniejszego szczegółu tradycją, historją i własną kulturą, opartą na odwiecznych, niezniszczalnych fundamentach. Rozważał Zagórski nieraz znaną sobie aż nadto dobrze szumną, pieniącą się i błyskotliwą treść wielkomiejskiego życia, oraz cichą treść poczerniałych od starości niskich domków małego miasteczka, ale choć starał się wniknąć we wszystko, nie mógł dociec, po której stronie jest więcej prawdy, która strona bliższa będzie rzeczywistości.
Kiedy tak siedział, dumając, przyszła mu naraz na myśl scena, którą na tej stacji widział przed kilku miesiącami. Było to w pierwszych dniach września, wczesnem popołudniem, przed nadejściem pociągu, jadącego do Krakowa. Dzień był piękny, gorący, jeden z tych cudnych, dobrodusznych dni wrześniowych, jakby rozmyślnie wyładowujących z siebie gorliwie całą słoneczną gorącość dobiegającego do końca lata, aby ziemi i ludziom oddać wszystko należne im światło i ciepło. Na ławce przed stacją, w cieniu starych, wielkich drzew, siedziało kilka odświętnie wystrojonych dziewczyn. Rumiane ich twarze błyszczały od potu, z pod chustek wyglądały przylizane, żółte włosy o zielonkowatym odcieniu, grube palce miętosiły chusteczki, nosy były czerwone, a oczy pełne łez. Zwłaszcza jedna z nich, siedząc w pośrodku, a ubrana w kapelusz i naiwnie skombinowany pstrokaty strój miejski, oblewała się wprost strumieniami łez i coraz to którąś ze swych towarzyszek brała w ramiona i całowała