Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagórska zamknęła za niemi oboje drzwi na dwa spusty z takim pośpiechem, jakby się obawiała, że zima może ich ścigać aż do pokoju.
Po tem wzruszeniu zadowoleni zasiedli do stołu.
— Straszna zadymka! — mówił Zagórski, nalewając sobie kieliszek wódki, aby się godnie przysposobić na przyjęcie dymiącej, gorącej kiszki z kapustą. — Nie chciałbym się w taką noc znaleźć gdzie w drodze.
— I pomyśleć... i pomyśleć — głos pani Zagórskiej zadrgał łzami — coby było, gdyby tak teraz, w tę straszną noc, te dwa robaczki małe... znalazły się same na gościńcu... i musiałyby iść...
Tu pani Zagórska wybuchnęła płaczem.
— Kobieto, czemu wyjesz! — oburzył się mąż. — Patrzże, przecież siedzą w ciepłym pokoju, jedzą zacierkę na mleku... Nie chodź na swój własny pogrzeb! Zwarjowałaś?
Pani Zagórska przestała płakać, otarła łzy, ale nie uśmiechnęła się; przeciwnie, na jej twarzy zjawiło się przykre, lekceważące odęcie.

∗                              ∗

I czego ty się tak ciągle dmiesz? — spytał Zagórski zabierając się po kolacji do pasjansa, podczas gdy pani Zagórska pracowała nad ulubionem „Richelieu“. — Wiem dobrze, że wolałabyś mieszkać w mieście, ale nie moja wina, że ci na prowincji źle. Jesteś obrzydliwy mieszczuch, wyzbyć się tego nie chcesz, i dlatego źle się tu czujesz. Ale to twoja wina.