Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

talne rozbestwienie pogody przechodzi wszelkie wyobrażenie. W przerażonych, wciąż kołyszących się ruchach drzew jest patetyczny rytm tragicznej rozpaczy, w ich szumie zawodzenie tak elegijne, że mimowoli przychodzi na myśl grecka płaczka, szary, popielaty kolor nieba z kłębiącemi się czarnemi chmurami zieje twardą surowością, śnieg twardnieje w lodową skorupę. Świat jest szary, nużący, przykry.
Oczywiście, ludzie kulą się po domach, przy piecach.
I tu dzieje się rzecz nadzwyczaj ciekawa.
Wilków w naszych stronach zupełnie niema — a jednak naraz ktoś wilka wspomnie. Dość słowa — zaczyna się wilcza sensacja. Gdzie tylko się jakiś pies pojawi — zaraz wilk. Naprzód opowiadają, że to tu to tam widziano pojedynczego wilka, później uganiają po wsiach i polach już całe stada. Kogoś zjadły! Kogoś — nieznanego ani z nazwiska, ani z miejsca zamieszkania — jakiegoś chłopa! Jakiś chłop wogóle jest znakomitą osobistością i mimo, że spotykają go wciąż niesłychane przygody, grasuje po okolicy nieśmiertelnie. Wilki ośmielają się, napadają na czyjąś chałupę, wreszcie:
— Wczorajszej nocy zjadły księdza z Janowic, który jechał z Panem Bogiem do chorego. Tylko buty zostały.
Wilcza sensacja na tem się kończy, bo rzecz zbyt łatwo zbadać. Ale nie koniec zimowej panice psychologicznej. Dzień coraz krótszy, noce długie i potężne swą ciemnością. Z ciemności nocnych wypełzają naraz na widownię duchy.
Duchy na prowincji nie umarły jeszcze; żyją wciąż i straszą. Czasem jest to chłop bez głowy,