Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Poprostu. Przyszli — jak są — uzbrojeni, całą kupą, powiedzieli, że zajmują gmach, rozgospodarowali się w nim — i koniec.
— Bajeczne! — ucieszył się Zaucha, nieomal z nabożeństwem przyglądając się wielkiemu, czarnemu sztandarowi, trzepocącemu się wśród ołowianych chmur.
— I cóż cię tak zachwyca? — dziwił się Chrobak.
— Patrzę, jak wygląda sztandar najwyższego akordu rewolucyjnego — odrzekł Zaucha. — Wpatruję się w tę czarną płachtę, bo chcę wiedzieć, czy można ją kochać. Czerwony sztandar, zatknięty na dachu, świeci jak płomień i grozi pożarem. Ale to? Jakąż siłę ma ta żałobna plama? To noc, śmierć, groźba i klątwa zarazem. Przytem — w pośrodku miasta zatknięto tę płachtę — i nic, cisza, a wiedz o tem, że ten sztandar żył dotychczas tylko w huku salw karabinowych — życie jego nie trwało nigdy dłużej nad czas boju. Tu pierwszy raz widzę go w charakterze niejako oficjalnym...
Chrobak z ciekawością spojrzał na towarzysza.
— Miałeś kiedy z anarchistami do czynienia?
— Phi, było się kiedyś młodym! — roześmiał się Zaucha. — Ale czekajno... Kto tam idzie?
— Gdzie?
— Po drugiej stronie ulicy. Dochodzą prawie do bramy. Trzech. Dwuch jakichś małych z karabinami na plecach, a między nimi taki wysoki, tęgi drab w skórzanej kurtce... U pasa ma rewolwer...
— No?
— Czy to nie Popiołka?